Jeśli coś jest nam przeznaczone, wydarzy się – we właściwym czasie…”. Przez ostatni miesiąc żyłem nadzieją, że będę kucharzem na „Pogorii” u kapitana Krzysztofa Baranowskiego w kolejnej wyprawie „Szkoły pod Żaglami”. Niestety, to marzenie nie spełniło się – nie tym razem. Woody Allen powiedział: If you want to make God laugh, tell him about your plans. (Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.) Zostałem za to kucharzem w bazie WOPR Tarnobrzeg nad zalewem Chańcza, gdzie wybrałem się na wypoczynek z moim synem i jego kolegami. W czasie pobytu poznałem wielu ciekawych ludzi. Gdy opowiedziałem im o tym, że wysłałem ofertę Krzysztofowi Baranowskiemu, to okazało się, że ojciec zarządcy bazy jest jego dobrym znajomym. Wspólnie zdawali egzaminy na sternika morskiego, a później ze sobą przez długie lata korespondowali. Następnego dnia poznałem tego sympatycznego człowieka i miałem przyjemność posłuchać jego opowieści o żeglarskich wyprawach po różnych morzach świata. Wieczorami, przy ognisku, wszyscy opowiadali swoje niezwykłe historie, które przydarzyły się dawno temu lub takie sprzed kilkunastu dni. Właśnie o takim zdarzeniu opowiedział nam Jurek, który przez wakacje pracował jako ratownik na prywatnym kąpielisku przy zalewie w Chańczy. Historia ta jest na tyle ciekawa, życiowo prawdziwa, że po uzyskaniu zgody, postanowiłem podzielić się nią z czytelnikami mojego bloga.

Był środek upalnego tygodnia. Na kąpielisku i plaży odpoczywało tylko kilka osób. Kilkadziesiąt metrów od kąpieliska, trzech pijanych mężczyzn – wrzeszczących i przeklinających, pływało na wielkim materacu. Chociaż z każdą minutą byli coraz bardziej nieznośni, to nikt nie odważył się im zwrócić uwagi. Zauważył ich również Jurek, ale nie ingerował, bo było to poza jego strefą, gdzie pełnił służbę. Właściwie to dyżur zbliżał się ku końcowi, pozostało tylko wypełnić „Dziennik raportów”. Gdy zaczął wpisywać tradycyjną formułkę, iż „podczas służby nie miały miejsca żadne zdarzenia”, usłyszał przeraźliwe wołanie o pomoc mężczyzny, którego wiatr znosił na materacu, na przeciwny brzeg zalewu. Materac był zbyt duży, by jedna osoba mogła nim sterować. Jurek od razu uruchomił silnik motorówki i na pełnych obrotach, podpłynął w kierunku wzywającego pomocy mężczyzny. Kiedy znalazł się przy nim, wciągnął go z materaca do motorówki. Mimo, iż ten był mocno odurzony alkoholem, to było widać, że jest również bardzo wystraszony. Zaczął błagać Jurka, by ratował  jego kolegę, który kilkadziesiąt metrów dalej, resztkami sił, trzymał się na powierzchni wody. Dopłynęli do niego w ostatniej chwili. Był wyczerpany i solidnie opity mulistej wody, ale na tyle jeszcze świadomy, że natychmiast wskazał miejsce, gdzie ostatni raz widział trzeciego z mężczyzn. Gdy tam podpłynęli, zobaczyli jedynie wystające nogi – woda wokół nich była czerwona od krwi. Natychmiast wciągnęli nieprzytomnego mężczyznę do łódki. Jego twarz była zupełnie pokiereszowana – prawdopodobnie, gdy skoczył z materaca, uderzył głową w pniak, który był kilkadziesiąt centymetrów poniżej lustra wody. Wskutek ostatniej suszy jej poziom obniżył się o ponad 2 metry. Woda w zbiorniku zrobiła się bardzo mętna, a tu i ówdzie zaczęły się wyłaniać mielizny, duże kamienie i konary zatopionych drzew.

Wyciągnięty z wody mężczyzna, z rozciętym, krwawiącym policzkiem i poszarpaną skórą na czole, nie dawał żadnych oznak życia. Okazało się jednak, że ma wyczuwalne tętno i puls. Jurek zaczął udzielać pierwszej pomocy i krzyczeć w kierunku plaży, by ktoś zadzwonił po pogotowie ratunkowe. Jak zwykle w takich sytuacjach wszyscy nagle byli zajęci swoimi sprawami, odwróceni w drugą stronę. W końcu pewien starszy pan zauważył, co się dzieje i zadzwonił po karetkę i na Policję.

Szybko dopłynęli do plaży i ostrożnie wynieśli na brzeg rannego i nieprzytomnego mężczyznę. Ten, co wydawało się niemożliwe, nagle oprzytomniał, zaczął biegać i wszystkich atakować. Załapał jakiś konar i rzucił się na Jurka. Uderzył go w nogę, gdy próbował się zasłonić przed ciosem. Bezradne okazały się również lekarka i sanitariuszka z ratownictwa medycznego, które przyjechały z pomocą. Po chwili przybył również radiowóz, z którego wysiadło dwóch policjantów. Jeden z nich podszedł do agresywnego mężczyzny, stanął naprzeciwko niego i uderzył go otwartą ręką w twarz. Mężczyzna znieruchomiał, jak posąg.

– Nikt mnie nie szanuje, dopóki nie dostanie w mordę – rzekł policjant, kiedy wpychał skutego kajdankami mężczyznę i jego dwóch kompanów do radiowozu.

Nie minęła godzina, gdy policyjny radiowóz ponownie pojawił się przy plaży. Tym razem policjanci przyjechali, aby przesłuchać Jurka w sprawie akcji ratunkowej i późniejszych wydarzeń na brzegu.

Po trzech dniach policjanci zjawili się tu ponownie, by poinformować Jurka, iż sprawcy całego zamieszania spędzili noc w areszcie. Za narażenie uraty zdrowia i życia innych osób oraz pływanie niedozwolonym sprzętem pod wpływem alkoholu, dostali po pięćset złotych mandatu. Ta kara tak ich rozsierdziła, że postanowili wrócić na komendę, by zeznać, iż to ratownik jest sprawcą wszystkich nieszczęść, jakich doznali tego dnia. W swoich zeznaniach oskarżyli Jurka o to, że podczas akcji ratunkowej, nie zachował ostrożności i okaleczył twarz nieprzytomnemu mężczyźnie o śrubę silnika motorówki. W związku z tym, wszyscy trzej, żądają zadośćuczynienia finansowego. Oczywiście policjanci powiedzieli Jurkowi, żeby się tymi roszczeniami nie przejmował, bo żądania tych panów są bezzasadne i raczej narażają ich na dodatkowe kłopoty i odpowiedzialność karną za składanie fałszywych zeznań.

Można by się oburzać na ludzką niewdzięczność i całkowity brak szacunku dla kogoś, kto uratował drugiemu człowiekowi życie. Jednak po kilku dniach, gdy Jurek przypłynął na dyżur z bazy WOPR do kąpieliska, jego właściciel oznajmił mu, że ktoś czeka na niego od rana w dyżurce i chce koniecznie z nim porozmawiać. Okazało się, że była to mama tego agresywnego mężczyzny. Sędziwa babinka w chustce na głowie z małą torebką na ręku, gdy tylko zobaczyła Jurka, zaczęła płakać i dziękować za uratowanie życia jej synowi. Zanim trafiła na kąpielisko, była na Komendzie Policji w Staszowie. Tam podali jej prywatny adres Jurka, więc pojechała do Sandomierza. W Sandomierzu sąsiedzi powiedzieli jej, że Jurek pracuje teraz jako ratownik na kąpielisku przy zalewie w Chańczy.

Zaczęła opowiadać, że przyjechała tu z jakieś malej wioski koło Nowej Słupi i że to jest jej jedyne dziecko, którego bardzo pragnęła i długo oczekiwała. Urodziła go dopiero w wieku 42 lat. Od matki któregoś z jego kolegów dowiedziała się, co jej syn nawyprawiał – tu nad zalewem. Żaliła się, że w ostatnich latach stał się okropny, zostawił żonę i dwójkę dzieci dla innej kobiety i szemranego towarzystwa. Prosząc o przebaczenie za skandaliczne zachowanie syna, wręczyła Jurkowi jego medalik z I Komunii Świętej, którym, w jakimś szale poalkoholowym, rzucił w nią kilka tygodni temu. Jurek, ten niezwykły prezent, przyjął ze łzami w oczach, zwłaszcza że kobieta przyznała, iż jest to najcenniejsza rzecz, jaką posiada.

Dla mnie, ta jakże symboliczna wdzięczność matki za uratowane życie syna, to czytelny sygnał o przeznaczeniu i jego nieuchronności. Tak po prostu miało być. To również dowód na to, że warto zawsze być przyzwoitym człowiekiem.