Czym jest czas, odwieczne przemijanie? Trudno zmierzyć i zrozumieć rzeczy, które są nieskończenie małe, jak i te, które są niekończenie wielkie. Trudno również ocenić, co było i co jest ważne. Jakich słów użyć, by wszystko miało właściwą miarę i wagę. Nie mam wątpliwości, że to, co jest niezrozumiałe oraz nieopisywalne, jest w swojej istocie zawsze bliższe Bogu niż człowiekowi. Kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać, to w mojej głowie roją się najczęściej wspomnienia. Widzę pełno dawnych obrazów, znaków i symboli, lecz czas czyni je nieczytelnymi, pozbawia ich kolorów i dźwięków. Pamięć, myśl oraz wola są przypisane duszy człowieka i one określają jego postępowanie oraz jego życiową drogę. Ale znać drogę to jedno, a podążać nią to zupełnie inna sprawa. Te wspomnienia, niejednokrotnie przecież odległe, są codziennie deformowane w mojej pamięci. Podobnie zdeformowany został mój niebieski sweterek z biało-czerwonymi paskami, wokół którego będzie się toczyć to opowiadanie.

Pan Bóg, w swoim mistycznym dziele stworzenia, dał jednym łuski, innym pióra, a jeszcze innym futra. Tylko człowiekowi nic nie dał i dlatego ten rodzi się nagi, a potem całe życie kombinuje, jak tu się uchronić przed zimnem, gorącem, pluchą i deszczem oraz jak się ubrać na smutne i na te radosne okazje. A okazja nie była byle jaka, bo to była moja I Komunia Święta. Mamie dopisało szczęście, więc kupiła na tę uroczystość dwa sweterki; dla mnie i dla mojego starszego brata. Ten mój dostał się później młodszemu bratu, a mnie ten od starszego. Taka była wtedy kolej rzeczy.

W dzieciństwie marzyłem, żeby zostać sławnym malarzem albo kucharzem okrętowym. Okazało się, że to wcale nie takie proste, by być, kim się tylko zechce. Kiedy moja edukacja w szkole podstawowej zbliżała się ku końcowi, to postanowiłem zostać uczniem kieleckiego „Plastyka”. Niestety, nie przyjęto mnie do tej szkoły. Jeszcze tego samego dnia udałem się do Technikum Gastronomicznego. Tu mnie nie przyjęto ze względów humanitarnych, bo byłem mały, a praca w gastronomii nie należy do łatwych, o czym przekonałem się wiele lat później, gotując w kilku restauracjach. Jednak wtedy mocno się zbuntowałem i postanowiłem, że rezygnuję z dalszej edukacji. Na szczęście były to czasy, kiedy mały chłopiec nie mógł podejmować samodzielnie takich decyzji. I tak pod koniec wakacji, pod eskortą starszego brata, zostałem zawieziony i doprowadzony do sekretariatu Liceum Ogólnokształcącego w Opatowie, gdzie złożyłem stosowne podanie i świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Trzy dni później wstałem o 4:00, ubrałem białą koszulę oraz mój niebieski sweterek z biało-czerwonymi paskami i udałem się na przystanek autobusowy, by dojechać do Opatowa. Najpierw zameldowałem się w szkolnym internacie. Tu powiedziano mi, że będę mieszkał w pokoju nr 1: początek korytarza, lóżko po prawej stronie od drzwi wejściowych. W pokoju nie było nikogo. Były w nim duże szafy z pawlaczami, szafki nocne i dodatkowe cztery łózka. Współlokatorów poznałem po południu. Do dziś pamiętam ich imiona i nazwiska: Jarek Dąbek, Grzegorz Kopeć, Jarek Szeląg i Bolek Rzepka. Trudno ich nie pamiętać, skoro ci dwaj ostatni są moimi przyjaciółmi. Po tym krótkim rekonesansie, udałem się na rozpoczęcie roku szkolnego. I tu zaczęły się niespodzianki. Ledwie przekroczyłem próg szkolnego korytarza na parterze budynku, a natychmiast dotarły do mnie glosy, żebym wracał do przedszkola. Nie przejąłem się tym specjalnie, ale to wcale nie oznaczało, że na tym moje przygody się zakończy. Ponieważ ktoś wprowadził mnie w błąd, więc do właściwej klasy dotarłem ze sporym opóźnieniem, a tu czekała na mnie Zenona Dynowska, moja wychowawczyni i nauczycielka języka rosyjskiego. Dopadła mnie natychmiast, a ja stałem jak ostatnia sierota w tym swoim niebieskim sweterku, albo jak niewinny przed plutonem egzekucyjnym, który z trwogą nasłuchuje karabinowej salwy, żeby upaść śmiertelnie raniony. Te i późniejsze sceny, które miały miejsce w sali nr 2, mogły być co najmniej dziwne. Jednak szybko uznałem, iż to stałe napięcie, w jakim żyła moja wychowawczyni, ma w sobie wiele uroku. Wkrótce stało się ono tematem niekończących się żartów, parodii oraz scenek rodzajowych. Miłe chwile związane z nauką języka rosyjskiego kojarzą się mi jedynie z przeglądami filmów radzieckich, na które chodziliśmy całą szkolą. Przed seansem kupowało się zestaw obowiązkowy, czyli butelkę śmietany i ćwiartkę chleba.

Wiele pojęć, zjawisk oraz praw rządzących naturalnym porządkiem możemy zrozumieć dzięki zestawianiu przeciwieństw. Nie wiedzielibyśmy, czym jest dobro, gdybyśmy nie znali zła, nie wiedzielibyśmy, czym jest skończoności bez wyobrażenia sobie wieczności, czyli czasu nieskończonego. Co dotarło do mnie na pierwszych lekcjach, na które przychodziłem w moim niebieskim sweterku z biało-czerwonymi paskami i jak dziś to pojmuję? Wszystko, co tu teraz opiszę, związane jest z funkcją czasu, o który zapytałem na wstępie. Pewne symboliczne wydarzenia zostaną przedstawione w ujęciu literackim, matematycznym, fizycznym i religijnym. Dziś mam pewność, że takie symbole i zbiegi okoliczności, pozwalają zachować Stwórcy anonimowość, a nam zrozumieć Jego dzieło.

Zacznę od Szczepana Lipskiego, który z elegancją powitał nas na pierwszej lekcji języka polskiego. Wyglądał niczym Sean Connery, pełen dystynkcji i elegancji. Podczas kolejnych zajęć wieszał na stojaku mapę Europy i prosił, by wszyscy po kolei do niej podchodzili i pokazywali, gdzie leży Katyń. Byłem tym zaskoczony, bo zupełnie nie rozumiałem tego przekazu. Ale jeszcze większe wrażenie zrobiły na mnie późniejsze wydarzenia, kiedy to kazał wejść na ławkę mojemu przyjacielowi Jarkowi Szelągowi i wyrecytować fragment Antygony, który mieliśmy się nauczyć na pamięć. Przeżyłem niezłe deja vu, gdy dziesięć lat później oglądałem identyczne sceny w filmie Dead Poets Society (ang. Stowarzyszenie umarłych poetów). Fiodor Dostojewski rozpoczął swoją powieść o „Braciach Karamazow” ewangelią św. Jana o ziarnie pszenicy rzuconym na skałę. Marcel Proust był tak dalece zafascynowany twórczością Dostojewskiego, że postanowił zakończyć swoją autobiograficzną powieść „W poszukiwaniu straconego czasu” tą ewangelią i jej rozważaniem. Szczepan Lipski potraktował nas jak ziarna pszenicy i rzucił w pokłady słowa, tylko ja nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy, bo nosiłem jeszcze dziecięcy seterek z biało-czerwonymi paskami. Tego ciekawego człowieka obserwowałem każdego dnia, jak w naszej stołówce w internacie, zajadał się gotowanymi warzywami, które kucharki podawały mu na oddzielnym talerzu. Mam nadzieję, że za jakiś czas spotkam go jeszcze, aby mu powiedzieć, że już wiem, o co mu wówczas chodziło.

Kolejną postacią, która mogła mnie zobaczyć w moim sweterku, był Sławomir Paleolog, nauczyciel matematyki. Jego greckie rysy twarzy mówiły wprost, że ci, którzy nie chcą poznać matematyki, niech lepiej dadzą sobie od razu spokój. Z początku sądziłem, że Sławomir Paleolog to jakiś potomek tych, którzy spoczywają na cmentarzu grecko-ormiańskim obok budynku szkoły i szkolnego internatu, który nazywany jest „Grekami”. Dopiero po latach dowiedziałem się, że ten cmentarz był prawosławny, a jedynie płyty nagrobne zmarłych były opisywane w języku greckim. Po II wojnie światowej Polska przyjęła kilkanaście tysięcy uchodźców z Grecji, bo w tym kraju toczyła się wtedy wojna domowa. I tę wersję uznałem za bardziej przekonującą.

Trudno powiedzieć, czym jest dziś matematyka. Jedno wiemy na pewno, że tylko ta nauka dostarcza nieustannie dowody na potęgę i geniusz ludzkich umysłów. Bardzo często bywa, że to, co zostaje wymyślone przez jednych. jest opisywane matematycznie przez kogoś innego. Lew Tołstoj przedstawił w „Annie Kareninie” swoją filozofię postrzegania świata. Kiedy zapoznamy się z „Krótką historią czasu” Stephena Hawkinga, to dostrzeżemy wiele podobieństw w tych przekazach, pomimo tego, iż pochodzą one z innych epok i jeden z nich jest opisem literackim, a drugi opisem naukowym. Można również uznać, że człowiek niczego nie odkrywa, tylko coraz bardziej rozumie dzieło stworzenia. Matematyka to język wszechświata. Dlaczego taka opinia oddaje najlepiej istotę matematyki? Aby to wyjaśnić należy cofnąć się do pierwszej połowy XIX wieku. Właśnie wtedy powstała pierwsza maszyn analityczna, którą nazywa się dziś komputerem mechanicznym. Konstruktorem tego urządzenia był Charles Babbage, matematyk, astronom i autor tablic logarytmicznych, z których korzystałem podczas nauki. Aby odpowiednio opisać działanie tej maszyny, musiał się znaleźć ktoś, kto jednocześnie rozumiał matematykę i znakomicie posługiwał się słowem. Takie umiejętności posiadała Augusta Ada King, córka poety lorda Byrona. Jej matka chciała, żeby była tylko matematykiem i usilnie próbowała odwieść ją od bycia poetką, bo sądziła, że poezja doprowadziła jej męża do szaleństwa. Augusta King po mistrzowsku przedstawiła w swojej publikacji to, co można było uzyskać dzięki maszynie Charlesa Babbage’a i dlatego jest ona uważna za pionierkę programowania. Jej praca pokazała również, że maszyna potrafi tyle, ile potrafi człowiek.

Jego królestwem była sala nr 22. Pamiętam ze szczegółami, jak nas do niej pierwszy raz wprowadził. Przy ścianie i z tyłu za ławkami stało pełno dziwnych przyrządów, których nigdy przedtem nie widziałem. W sali unosił się specyficzny zapach, zapach fizyki. Jerzy Dulny uważał, że aby zrozumieć fizykę, to najpierw należy poznać matematykę. Wszystko, o czym mówił. było zawsze logiczne i stanowiło ciągłość: bez książki i bez notatek, tylko kreda i przyrządy kreślarskie. Legenda głosiła, że znał na pamięć „Pana Tadeusza”. Nigdy się tym nie chwalił, co nie znaczy, że wątpiłem, iż to nie mogło być prawdą. Umberto Eco zatytułował jedną ze swoich powieści nazwą wahadła fizycznego. Wahadło Foucaulta, które pochodzi ze świata fizyki, zostało umieszczone w świecie literatury. Zmusza to czytelnika, by na początku dowiedział się, kto i po co je skontrował, a dopiero później sprawdził wartość literacką powieści. W najnowszej fizyce najbardziej interesujące jest to, że poprzez dzielenie materii na coraz mniejsze kawałki, poznajemy jednocześnie rzeczy nieskończenie małe i te nieskończenie wielkie – wszechświat. Do tego nie potrzebna jest tajemna wiedzy ani znajomość skomplikowanych wzorów, bo do tego wystarczy wyobraźnia, która w swej sile jest nieograniczona. Skoro już jesteśmy przy powieści Umberto Eco, to warto dodać, że przywołał w niej zmagania Jana Valjean, głównego bohatera „Nędzników” Witora Hugo, kiedy ten ratował Mariusza ze śmiertelnej pułapki, wyciągając go paryskimi kanałami. Po co to zrobił? Ano po to, by przestawić swoją teorię odnośnie pierwotnego przeznaczenia tych kanałów, czyli przeszłości w przedmiotach zapisanej.

W pierwszym tygodniu nauki wybrałem się w moim niebieskim sweterku na inauguracyjne spotkanie z ks. Andrzejem Sikorskim. Odbyło się ono w salce parafialnej przy opatowskiej kolegiacie. Ksiądz Sikorski oprowadził nas po świątyni, a kiedy z niej wyszliśmy, wskazał ręką na wyżłobienia w piaskowcu, z którego zbudowana jest kolegiata i powiedział, że zrobiła to szlachta, ostrząc sobie szable po nabożeństwach. Pod koniec pierwszego spotkania, poprosił nas, żebyśmy studiowali Pismo Święte, a wtedy łatwiej będzie nam zrozumieć świat i drugiego człowieka. Wówczas nie miałem pojęcia, ile jest w Biblii matematyki, której użyto jako języka do opisana dzieła stworzenia. Księga Mądrości mówi nam wprost, że Bóg urządził wszystko według liczby i miary, i wagi. Przy czym liczby oznaczają proporcje, miary nie oznaczają tylko długości, wysokości i szerokości, a waga nie oznacza wyłącznie masy. Z tej księgi dowiadujemy się również, że poszukiwacze Mądrości, która jest „wspaniała i niewiedząca”, zostaną uprzedzeni, żeby najpierw mogli ją poznać. Ksiądz Andrzej Sikorski grał pięknie na gitarze i wszystkie nasze spotkania kończył jakąś pieśnią. Był również posiadaczem czarnego pasa karate oraz mistrzowskich tytułów, które zdobył w Japonii. Dla mnie Japonia była wówczas czymś zupełnie nieznanym. Ale i tu wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Dokładnie dwa lata później na ekranach polskich kin pojawiło się „Wejście smoka” z Bruce’em Lee w roli głównej, i rozpoczęło się szaleństwo nieznane w dziejach ludzkości. Do tej pory, każdy poważny licealista, chodził z gitarą i uczył się chwytów do amerykańskiej ballady The House of the Rising Sun. Po kilku miesiącach od premiery tego filmu, szkolna sala gimnastyczna, pękała w szwach, bo tak liczna stała się grupa tych, którzy chcieli podążać śladami mistrza Lee. Każdy, kto pretendował do tego tytułu i chciał budzić podziw u płci pięknej, musiał mieć kimono, nunczako i żeglarski płócienny worek do noszenia tych skarbów. Obowiązkowa była również skórzana wojskowa raportówka na książki i zeszyty oraz koszula flanelowa i spodnie sztruksowe z PEWEX-u. Niestety, dla wielu większość tych rzeczy pozostawała w sferze marzeń – dla mnie również. Mimo tego nigdy nie obawiałem się, żeby swoim śmiesznym seterkiem oraz swoim wyglądem, nie skompromitować tego, co wiem, co myślę i co wyobrażam sobie o świecie, w którym się znalazłem. Przekonywałem się szybko, że w człowieku tkwią takie rzeczy, których nie można odkryć ani dzięki zmysłom, ani ponadprzeciętnym zdolnościom. Dotarło również do mnie, że są sprawy, których nie można opisać słowami, ale można zrozumieć je sercem. Nagle zacząłem dostrzegać cale zastępy pięknych dziewczyn, kuszących moją młodzieńczą wyobraźnię nadzieją przyszłego szczęścia połączonego z fizyczną przyjemnością. Uległem tej pokusie bezwiednie i zakochałem się pierwszy raz w życiu. Miała na imię Monika. Nie była z mojej klasy i nie mieszkała w internacie, więc żeby ją zobaczyć, wychodziłem specjalnie wcześniej ze szkoły. Czaiłem się na moście na Opatówce, przez który musiała przejść, kiedy wracała do domu. Wystarczyło kilka słów i uśmiech, a byłem cały w skowronkach. To były najlepsze dni mojego życia i to była też najbardziej niewinna miłość mojego życia.

Dziś mam pewność, że większość z tego, co wówczas przeżyłem, nie wydarzyłoby się, gdybym nie mieszkał w szkolnej bursie, w której pierwsze dni spędziłem w moim niebieskim sweterku z biało-czerwonymi paskami. Postraszono mnie, że panuje tu rygor i że trzeba się mieć na baczności, żeby nie podpaść wychowawcy, szczególnie Tadeuszowi Kidoniowi. Zaraz pierwszego dnia natknąłem się na takiego podejrzanego osobnika, ale szybko się wyjaśniło, że był to również pierwszoklasista, z tymże najwyższy w całej szkole. Władek Szemraj okazał się być człowiekiem wielu talentów: malował piękne plakaty, rysował portrety i robił od podstaw gitary elektryczne. W następnym roku mieszkałem z nim w jednym pokoju. Akurat wprowadzono „stan wojenny” i nie wolno było nam opuszczać internatu, więc z nudów, karmelizowaliśmy cukier na elektrycznej maszynce i robiliśmy z tego lizaki na łyżeczkach, zanurzając roztopioną masę w słoiku z zimną wodą. W tym czasie przygotowano nam lodowisko na szkolnym boisku, na którym godzinami jeździliśmy na łyżwach i graliśmy w hokeja, dlatego ten sport należy do moich ulubionych. Jednak to tylko wstęp do tego, co działo się później. Najbardziej obfitujący w wydarzenia był 1983 rok, bo wtedy znaliśmy się wszyscy jak łyse konie. Jak tylko nastał maj, to prawie każdej nocy, wychodziliśmy przez okno w łazienne na parterze internatu, by powygłupiać się na „Grekach” lub szliśmy, całą zgrają, drogą w kierunku Ćmielowa, szukając czereśni albo „pól truskawkowych”. Za każdym razem, kiedy pojawiały się w oddali smugi samochodowych świateł, to całe towarzystwo, niczym jaszczurki, rozpierzchało się po przydrożnych rowach i krzakach, pokładając się ze śmiechu. Na jedną z takich nocnych wypraw, koleżanki załatwiły gdzieś butelkę miodu pitnego, co w czasach stanu wojennego było sporym wyczynem. Jednak przy wyjmowaniu miodu z przepastnej szafy, nie zachowano należytej ostrożności i butelka rozbiła się na podłodze. Dziewczyny rzuciły się desperacko, by zlizywać słodki płyn z płytek. Joasia Łukawska zrobiła to z taką energią, że aż pękły jej spodnie na tyłku. Mimo że ta „tragedia’ wydarzyła się czterdzieści lat temu, to do dziś pamiętam, jaki kolor miały te spodnie. Tę historię wspominamy przy każdej okazji. Jednak najbardziej szalona była wyprawa nad Wisłę w okolice „Pieprzówek”, gór, które porastają dziesiątki gatunków dzikich róż. Wiele z nich to gatunki endemiczne. W tym miejscu spędziliśmy trzy dni i trzy noce, śpiąc w szałasach z faszyny, które wyłożyliśmy sianem: trzynaście osób i tylko trzy koce. W dzień kąpaliśmy się w Wiśle, a w nocy paliliśmy non stop ogniska, żeby się ogrzać i chociaż chwilę przespać. Żywiliśmy się złowionymi rybami oraz chlebem i paprykarzami z pobliskiego sklepu spółdzielczego. Tę wyprawę, i te ekstremalne warunki, porównać mogę tylko z późniejszą wyprawą w Himalaje. Po powrocie świętowaliśmy całą noc zdane egzaminy maturalne moich starszych kolegów, słuchając na okrągło utworu „Kocham cię kochanie moje”, który odtwarzany był z magnetofonu szpulowego ZK147.

Był to wspaniały czas, bo byłem wówczas wolny od stresów, porażek, upokorzeń oraz niepewności jutra. Miałem wielu przyjaciół, z którymi nastąpiło tak silne wzajemne zrozumienie, że gotowy byłem zwierzyć się im ze wszystkich moich tajemnic, smutków oraz niepowodzeń w miłości. Dziś wiem, że to najwspanialsza rzecz, jaka może przytrafić się człowiekowi: mieć kogoś, kto cię wysłucha i pocieszy słowem.

Nadszedł właściwy moment, aby poinformować czytelników, dlaczego niebieski sweterek i jego krótka historia zostały tematem przewodnim tego opowiadania? Jak zwykle było to dziełem przypadku, oczywiście z zachowaniem anonimowości. Ubiegłej wiosny zacząłem robić generalne porządki w pasiece, którą prowadził mój tata. Niektóre z uli są bardzo stare i mają ponad 60 lat. Dawniej niczego się nie wyrzucało, a rzeczy – nawet te zniszczone, miały swoje drugie życie. Takie drugie życie dostał mój sweterek z biało-niebieskimi paskami, w którym wystąpiłem 1 września 1980 roku na rozpoczęciu roku szkolnego w Liceum Ogólnokształcącym w Opatowie. Później służył on przez ponad czterdzieści lat do ocieplania rodzin pszczelich na zimowlę. Teraz został przeze mnie odnaleziony, a jego historia opisana.

Nie ma sprzeczności między byciem a stawaniem się, bo jest to naturalna przemiana człowieka, który wiele doświadczył i poznał prawdę o samym sobie. Jest fantastyczną rzeczą pływać po morzach czy patrzeć w przepastne wąwozy i urwiska ze szczytów gór. Jednak dziś nie mam wątpliwości, że ze wszystkich rzeczy i zjawisk na świecie najbardziej fascynujący jest człowiek. Mogę śmiało powiedzieć, że miałem szczęście, bo wielu takich fascynujących ludzi spotkałem w „mieście mojej młodości”, które „na mapie jest mniejsze od ziarnka maku”. Ideą tego opowiadania było pokazanie związku z miejscami i rzeczami, które opisałem, a także pokazaniu, że istnieje jakaś wyższa konieczność, która trzyma nas przy życiu. Zrozumiałem, że nowe życie nie zaczyna się tylko dlatego, iż znaleźliśmy się w zupełnie innych warunkach, lecz dla tego, że wszystko, co do tej pory robiliśmy, nabrało całkiem innego znaczenia. Ostatnio rok to był taki czas, że mogłem znieść tylko muzykę, która była ciszą i słowa, które były milczeniem. Odechciało mi się również roztrząsania cudzych myśli. Przykrości mocno hartują duszę, a wtedy tylko nieliczni rozumieją to milczenie. Gdybym nie zajął się pasieką ojca, to nigdy nie odnalazłbym mojego seterka i zapisanej w nim historii, która pozwoliła złapać mi oddech.

Trudno oczekiwać od innych, by żyli w prawdzie i w pokorze, gdy samemu ma się z tym problem. Pomimo ładnie brzmiących deklaracji, widzimy, że nic bardziej nie pochłania naszych myśli niż dążenie do tego, aby wyróżniać się od innych. Dlatego nieustannie się dziwimy, że szukaliśmy nie tego, co powinniśmy i że to, czego najbardziej pragniemy jest najczęściej obok nas. Tyle jest pięknych rzeczy na świecie: wiele z nich widziałem, ale jestem już na tyle spełnionym człowiekiem, że żadnej z nich teraz do szczęścia nie potrzebuję. Wiem również, że cokolwiek oznaczałoby moje życie, to jest ono komuś potrzebne.

Jestem na takim etapie, że zastanawiam się tylko nad tym, czy ludzie są dobrzy, bo są szczęśliwi, czy są szczęśliwi, ponieważ są dobrzy. Byłoby więc rzeczą okrutną, gdybym dobrym ludziom, przekazywał złe i smutne wieści. Wierzę, że to opowiadanie takich rzeczy nie zawiera. Muszę dodać, że mam w sobie takie dowody wdzięczności wobec moich przyjaciół z Opatowa, których nie potrafię tu wypowiedzieć.

Nie rozmyślam przesadnie nad przyszłością. Nie błagam Pana Boga, by w jakimś nieszczęściu musiał mnie ocalić, chociaż wiele razy w życiu z wielkim zapałem zabiegałem u Niego o rzeczy zupełnie niepotrzebne i popadałem w strapienie z powodu niepowodzeń, które później dzięki Niemu stawały się moim wybawieniem. Niepokój, czy potrafię nadążyć za tym wszystkim, co nieustannie się zmienia, już prawie się nie pojawia. Mój świat jest bliższy końca i nie chcę go już naprawiać. Nie boję się tego – już się nie boję!

Te wspomnienia dedykuję moim Przyjaciołom z Opatowa.

 

Autor: Anna Śledzińska

Autor: Anna Śledzińska