„Matka – kobieta, która kocha za nic”. Wraz z upływem czasu zaczynam dostrzegać w mojej Mamie wszystko to, czego do tej pory nie zauważałem i nie doceniałem. Teraz każda chwila spędzona razem daje tyle radości. Codzienne rozmowy oraz wspomnienia z dzieciństwa nabierają dziś zupełnie innego znaczenia i stają się bardzo ważne. Człowiek na każdym etapie swojego życia potrzebuje duchowej bliskości z innymi ludźmi, gdyż dzięki temu czuje się potrzebny. Przekonuje się wtedy, że na samotność zawsze jest za wcześnie, natomiast na miłość, dzielenie się nią i jej okazywanie, nigdy nie jest za późno. John Rockefeller – najbogatszy człowiek świata, zwierzył się na łożu śmierci swojemu dawnemu przyjacielowi, „że nie ma nikogo ani niczego oprócz pieniędzy”.

Kiedy byłem dzieckiem, gdy kwitły kolo naszego domu wielkie kępy bzu, Mama mówiła nam, żeby szukać pojedynczych kwiatuszków, które mają nieparzystą liczbę płatków. Po znalezieniu takiego kwiatu należało go zjeść, co miało gwarantować szczęście w życiu. Dziś widzę, że w tej, tylko z pozoru naiwnej zabawie, kryje się niezwykła radość. Po latach to szczęście, ukryte w kwiatach bzu, odnajduję w mojej Mamie.

Ludzie to zawsze dzieci
swoich matek. Bez matki
nie ma poety, nie ma bohatera
M. Gorki

O czym marzyła, kiedy była małą dziewczynką? Może dziś to wydaje się absurdalne, ale wówczas marzeniem Mamy był kawałek placka drożdżowego lub chociaż kromka chleba. Wtedy też, równie mocno, pragnęła ciepłego schronienia, gdy przychodziły chłody i mrozy. Jej dzieciństwo to gehenna wojny. Najgorszy był czas wyzwolenia. Do wsi, w której urodziła się Mama, wkroczyli licznie Sowieci, zajmując okoliczne pola, na których kopano okopy oraz szpitale polowe. Budowano stanowiska ogniowe i stanowiska dowodzenia. Niemcy odpowiedzieli zmasowanym ostrzałem oraz bombardowaniami tych terenów. Od pocisków zapalił się dom i budynki gospodarcze dziadka. Paliły się również zabudowania sąsiadów. Babcia, wśród świstu kul z karabinów maszynowych, przeniosła w kołysce dwuletniego wujka Cześka kilka gospodarstw dalej i ukryła go na polu, gdzie rosły ziemniaki. Mamę i wujka Stacha, obabulonych w pierzyny, zaniosła do dużej piwnicy, która mieściła się trzy domy dalej. Wkrótce piwnica zapełniła się dziećmi z całej wsi. Wszystkie były przerażone i bardzo płakały, aż do utraty sił. W tym czasie babcia z dziadkiem ratowali z pożaru zwierzęta domowe i dobytek. To, co udało się uratować pakowali na wóz. Później znalazła się na nim również Mama i wujkowie. W pośpiechu zaczęli uciekać na wschód w kierunku Bogorii. Dziadek jechał wozem, a za nim szła babcia, która prowadziła dwie krowy, uratowane z pożaru. Okazało się, że podczas bombardowania w sąsiedniej miejscowości Wola Jastrzębska, zginął ojciec babci. Jego zwęglone zwłoki znaleziono w ruinach zabudowań. Pogrzebano go naprędce w prowizorycznej trumnie po jakimś korycie. Dopiero po wojnie został ekshumowany i przeniesiony na cmentarz w Iwaniskach.

Zanim dotarli do miejscowość Dziewiątle, w której mieszkał kuzyn babci, musieli spędzić kilka nocy w sadach lub przydrożnych zagajnikach. W domu kuzyna babci stacjonowali Rosjanie. W dużej izbie tego domu zakwaterowani zostali oficerowie Armii Czerwonej. W mniejszym pomieszczeniu, poukładani jak śledzie, mieszkali uciekinierzy i gospodarz z rodziną. Razem 15 osób. Stacjonujący oficerowie byli różni. Jedni życzliwi, a inni bardzo agresywni i roszczeniowi. Taki agresywny oficer chciał zastrzelić wujka, gdy ten płakał w nocy. Babcia ledwie go ubłagała, żeby tego nie robił. Panował ogromny głód, choroby oraz wszawica. Mama i pozostałe dzieci zaraziły się świerzbem, który był leczony bardzo palącą maścią. Chore dzieci musiały spać w kącie między szafą, żeby nie zarażać pozostałych domowników. Kiedy kobiety prały ubrania w pobliskiej przerębli, to na powierzchni wody zbierał się „kożuch” z insektów. Tak przetrwali zimę 1944/45 roku. Wraz z nastaniem wiosny wrócili całą rodziną do spalonego gospodarstwa we wsi Łagowica. Zamieszkali u zaprzyjaźnionego cieśli, który pomógł dziadkowi przy odbudowie spalonego domu. Jesienią 1944 roku, w czasie wykopków dziadek zapobiegawczo ukrył w kilku miejscach po kilkadziesiąt kilogramów ziemniaków. Teraz chciał je zabrać, żeby je posadzić. Wybrał się wozem zaprzęgniętym w konia do swoich „skrytek”. Niestety zatrzymali go Rosjanie, i pod przymusem, kazali mu wieźć rannych żołnierzy przez kilkadziesiąt godzin, bez żadnego postoju. Wyczerpane zwierze tej wyprawy nie przeżyło. Musiał pozostawić wóz i wracać pieszo. Od tego wydarzenia nie mieli już nic. Do prowizorycznej chatki dziadek przyniósł z rosyjskiego szpitala polowego dwie prycze i kilka zakrwawionych prześcieradeł, które babcia gotowała i następnie szyła z nich pościel. Na szczęście sąsiedzi, których gospodarstwa ocalały z wojennej pożogi, dzielili się z innymi tym, co tylko mieli. Ktoś przyniósł kilka koszy ziemniaków i trochę przemarzniętych jabłek. Pewnie dziś trudno sobie to wyobrazić, ale w czasie pierwszych Świąt Wielkanocnych główną i jedyną potrawą były gotowane ziemniaki, opiekane na fajerkach.

Przez wiele lat po wojnie cala rodzina mozolnie odbudowywała wszystko, co zostało zniszczone. Życie toczyło się dalej. Dzieci zaczęły chodzić do szkoły, do której było kilka kilometrów. Te pierwsze roczniki były bardzo zróżnicowane – od kilkulatków do nastolatków w jednej klasie. Alfabetu, dodawania i odejmowania liczb nauczyła Mamę babcia. W tamtych czasach krnąbrnych uczniów karano biciem i zatrzymywaniem w „kozie”. Mamę, jak z dumą podkreśla, nigdy żadna z tych kar nie spotkała. Zaraz na początku nauki w Szkole Powszechnej w Zbelutce poznała przyszłą mamę Radosława i Czarka Pazurów, która pojawiła się tu na występach teatrzyku szkolnego ze Szkoły Podstawowej w Rudzie. Później to także była moja szkoła. Mama opowiadała mi wiele razy o tym, jak z rówieśnikami, z podziwem i zazdrością, przyglądała się przez okno próbom tego teatrzyku, którego główną bohaterką była mama najbardziej rozpoznawalnych aktorów w Polsce. Oprócz talentu aktorskiego młodsze dziewczynki zazdrościły jej nieprzeciętnej urody. Trzy lata później Mama również została członkiem teatrzyku w swojej szkole. Mimo, że od jej pierwszego występu minęło prawie 70 lat, to do dziś pamięta, że wiersz, który wówczas recytowała miał tytuł „Droga” i składał się z 14-tu zwrotek!

Te trudne lata wojny utwierdziły moją Mamę w głębokiej wierze. To Ona dodawała sił, niosła nadzieję oraz wzmacniała we wspólnocie. Bowiem, tylko wspólnota i solidarność, gwarantowały przetrwanie. Mimo biedy ludzie żyli razem. Razem pracowali i świętowali. Spotykali się, by opowiadać o swoich troskach i radościach, a nie tak, jak teraz, gdzie każdy żyje w swoim świecie, wyjałowionym z wartości, w którym szczerość stała się miarą naiwności, a uczciwość synonimem głupoty. Wtedy nikt nikogo nie zostawiał na pastwę losu, chociaż ludzie nic specjalnego nie posiadali, bezinteresownie dzieli się z innymi tym, co posiadali. Nikt nie czuł się lepszy ani ważniejszy – wszyscy byli równi w biedzie i cierpieniu. Ale potrafili cieszyć się ze zwykłych rzeczy. Marzyli o miłości i o szczęśliwym życiu. Zwierzali się z tych marzeń, oczekiwań oraz tęsknot. Dziewiętnastoletnia koleżanka Mamy podśpiewywała słowa piosenki, której jedną zwrotkę moja Mama do dziś pamięta.

Żeby mi Pan Bóg takiego dał
Żeby był ładny i serce miał
Żeby był ładny nie bijał mnie
Więcej od Boga nie żądam nie.

Niedawno odkryłem stary zeszyt Mamy, zapisany przez nią słowami różnych piosenek. To dla mnie bardzo ważna pamiątka. Tak samo, jak ta, którą mam po Tacie. Jest to szwajcarski zegarek Delbana, który kupił sobie w 1953 roku w Katowicach. Tego roku został zwolniony z obozu pracy, w którym przebywał jako syn kułaka. Dodatkowym powodem, dla którego tata tam się znalazł była jego prawdomówność. Kiedy został wezwany na komisję wojskową, napisał w ankiecie, że ma stryja w USA. Takie to były czasy.

Teraz, kiedy oglądam czarno-białe fotografie, zrobione przez wujka Janka, na których widzę siebie jako dziecko i stojącą obok Mamę, odnajduję w nich niezwykłą wartość i sens. To właśnie w tamtym czasie najbardziej lubiłem patrzeć na moją Mamę, jak w zimowe wieczory, siedzi przy piecu kaflowym i szydełkuje. Serwetki i wielkie obrusy tworzone z niezwykłą precyzją ze zwykłej, białej nitki. Ze szczególnym sentymentem wspominam wieczory wigilijne, w czasie których chowała w sianie pod stołem cukierki z „Kielczanki”. Ich odnajdywanie, to największa frajda mojego dzieciństwa. Ale nie mogę również pominąć wspólnych wypraw do lasu – latem na jagody, a jesienią na grzyby. To dzięki niej kocham przyrodę: las, rzeki, góry… łąki, polne kwiaty, ptaki i wszystko, co piękne i dzięki czemu chce się żyć. Do dziś opowiadam Jej o swoich żalach, radościach i planach. Kiedy gdzieś wyjeżdżam i o tym opowiadam, to zawsze słyszę od Mamy – będę się za ciebie modliła, żebyś wrócił cały i zdrowy, i żebyś mi wszystko opowiedział.

Dziś pragnę tylko jednego – „trwaj chwilo, trwaj…”.

Mama to miękkie ręce. Mama to melodyjny głos,
to chuchanie na uderzone miejsce. Mama to samo dobro
i sama przyjemność. Coś, co dobrze
jest mieć w każdej chwili życia koło siebie,
dookoła siebie, gdzieś na horyzoncie.
Melchior Wańkowicz