Jeden z najbardziej niezależnych aktorów mojego pokolenia powiedział: „Dziś pomaganie jest modne, kiedyś nie było modne, było oczywiste.” Obecnie w Polsce funkcjonuje prawie 84 tysiące fundacji i stowarzyszeń, które pomagają innym. W tej dziedzinie jesteśmy światowym liderem. Sądzę, że te wszystkie instytucje pożytku publicznego, poza nielicznymi wyjątkami, zostały powołane jako sposób na życie, pralnie pieniędzy czy wprost do walki politycznej. Gdy pomnożymy liczbę tych fundacji przez liczbę; prezesów, sekretarzy, członków zarządu, prokurentów czy księgowych, to może się okazać, że świadczących pomoc jest więcej niż potrzebujących pomocy. Tą pozorną wielkoduszność najlepiej ujął jeden z francuskich filozofów, który stwierdził, że „wstydzilibyśmy się swoich najszlachetniejszych uczynków, gdyby świat wiedział, z jakich pobudek je uczyniliśmy”. Nie jest żadną tajemnicą, na jakie „projekty” wydaje się pieniądze z ministerialnych środków pomocowych oraz tych ze zbiórek, darowizn i odpisów. To są nieraz dziesiątki milionów na portale dla bezdomnych, serwisy randkowe dla kochających inaczej czy szkolenia dla biednych i wykluczonych o tym, jak stać się pięknym, młodym i bogatym. Dla każdego rozsądnego człowieka jest oczywiste, że problemem współczesnego świata nie jest to, że nie można nakarmić biednych, tylko to, iż bogaci nie mogą się nigdy nażreć.

Jeszcze niedawno państwo zabierało rodzicom dzieci ze względu na biedę. Te dzieci, poprzez domy dziecka, trafiały do rodzin zastępczych, które otrzymywały od rządu jakieś bajońskie kwoty na ich utrzymanie i wychowanie. Okazało się, że podczas przydzielania dzieci nowym opiekunom, dochodziło do rękoczynów, bo tak wszyscy chcieli „czynić dobro”. Czynienie dobra jako dobry biznes!

Na początku lat 90-tych ubiegłego wieku tj. w początkach rodzenia się naszej fasadowej demokracji wiele podróżowałem pociągami. Za każdym razem zmuszony byłem na kilkugodzinne oczekiwanie na Dworcu Centralnym w Warszawie. W związku z tym, chcąc nie chcąc, byłem świadkiem, ile ludzkiej krzywdy, biedy oraz upokorzenia będą niektórzy musieli doznać, aby komuniści, tajni współpracownicy czy agenci, zostali biznesmenami lub nowymi autorytetami III RP. Szczególnie drastyczne sceny działy się zimą. Czasami nie można było znaleźć spokojnego miejsca, aby przeczekać te kilka godzin, nawet na stojąco. Musiałem ciągle się przemieszczać, aby unikać nagabywania. Po wszystkich kątach hali leżały „żywe trupy”, także na ławkach w poczekalniach peronowych, na posadzce u góry mad „Rozkładem jazdy”, a nawet w Urzędzie Pocztowym Warszawa 120, którego sala usługowa, wypełniała się bezdomnymi natychmiast po jego otwarciu. Kładli się przy szybie (witrynie)lub koło betonowych stolików. Wszędzie czuć było niesamowity fetor brudnych ludzi, smród moczu i stęchlizny. Były takie sytuacje, że normalny człowiek oddałby wszystko, aby się nad tymi ludźmi ulitować. Trudno więc nie zapamiętać – takich chwytających za gardło scen, kiedy w godzinach nocnych, pojawiali się tu ludzie z zielonymi wojskowymi termosami, podchodzili po kolei do leżących – brudnych, śmierdzących ludzi, aby nalać im zupy do obciętych plastikowych butelek po napojach. Chyba nie muszę nikomu opisywać, jak wyglądały te „gorące kubki”, w których zostawały resztki po zupie z poprzedniego dnia. Pewnie wszyscy są ciekawi, kim byli ci samarytanie? To byli ludzie od Marka Kotańskiego. Kilka razy pojawił się osobiście, dając bezdomnym coś cenniejszego od pieniędzy – swój czas. Z pocieszeniem przychodzili również księża. Właśnie takie postawy czynią człowieka szlachetnym i dobrym. Przez pięć lat zauważyłem tu tylko jednego polityka, który przyszedł w nocy porozmawiać z bezdomnymi. Tym politykiem był Aleksander Małachowski. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek pojawił się ktoś z dzisiejszych obrońców demokracji, piewców miłości czy orędowników równości. Dlatego jestem pewny, że oni nigdy nie poczuli prawdziwego „smrodu” ludzkiej biedy.

Drugim zjawiskiem społecznym, który wówczas zaobserwowałem, to wysyp peronowych kieszonkowców, małych złodziejaszków. Można było ich szybko rozpoznać. Byłem poirytowany, że potrafią w bezduszny sposób okradać podróżnych. Po latach uświadomiłem sobie, że wówczas byli od nich jeszcze gorsi. To ci, którzy doprowadzili jednych do tego, że musieli kraść, a innych do życia na dworcu i w kanałach ciepłowniczych, skąd zazwyczaj niewielu wychodzi – mentalnie fizycznie. To oni poprzez ustawy, piramidy finansowe, oscylatory, opcje, polisolokaty, fundusze inwestycyjne, prywatyzację i reprywatyzację, świadectwa udziałowe Programu Powszechnej Prywatyzacji czy Otwarte Emerytalne Fundusze stali się nowymi posiadaczami. Podobnie jak w socjalizmie, tak w nowoczesnej Unii Europejskiej, zwykli obywatele znów mogą jeść kawior i pić szampana ustami swoich komisarzy, prezydentów, europosłów czy przewodniczących. Ci zaś sami się do tych ról wybierają, sami decydują i sami sobie wręczają medale.

I tak – w tej bezradności wobec systemu – toczy się odwieczna walka z tym, co wiemy przeciwko temu, co czujemy i co wolno nam teraz powiedzieć i napisać, by nie zostać uznanym za człowieka nienawistnego. Jedno w najbliższym czasie jest pewne, że krwawej rewolucji nie będzie, ale w ludziach, którzy mają wiele do stracenia, jest taka determinacja do walki z nienawiścią, iż kamień na kamieniu nie pozostanie. To pewne, bo od czasów, kiedy człowiek zaczął posługiwać się pieniądzem zawsze ci, którzy go nie posiadają nie są szanowani. Kto ma władzę i pieniądze ten ustala zasady i może być, kim tylko zechce, nawet jak wszyscy wiedzą, że nim nigdy nie był. Skąd ja to wiem? 19 września 1984 roku Jerzy Urban, posługujący się pseudonimem „Jan Rem”, zamieścił na łamach partyjnego pisma „Tu i Teraz” artykuł pt. „Seanse nienawiści”. W tym tekście oskarżył ks. Jerzego Popiełuszkę o „mowę nienawiści”. Dokładnie miesiąc później ks. Jerzy Popiełuszko został bestialsko zamordowany przez zwyrodnialców, których możemy zobaczyć dziś na manifestacjach „Obrońców Demokracji”, znów walczących z „mową nienawiści”.

Zakończę także słowami tego samego aktora: „Żyjemy w czasach, kiedy kurestwo wzbudza zachwyt, a cnota śmieszność…”.

Mały dodatek o tym, jak Indianie radzili sobie z „mową nienawiści”:

„Zanim nasi biali bracia przybyli do nas aby uczynić z nas cywilizowanych ludzi, nie mieliśmy żadnego rodzaju więzienia. Z tego powodu, nie mieliśmy żadnych przestępców. Bez więzienia, nie może być żadnych przestępców. Nie mieliśmy żadnych zamków ani kluczy, a zatem wśród nas nie było złodziei. Gdy ktoś był tak biedny, że nie było go stać na konia, namiot lub koc, traktował tą sytuację jako dar. Byliśmy zbyt niecywilizowani, aby darzyć wielką wagą rzeczy materialne. Nie posiadaliśmy jakichkolwiek pieniędzy, a co za tym idzie, wartość człowieka nie zależała od jego zamożności. Nie mieliśmy napisanych przepisów, nie było prawników, nie było polityków, więc nie byliśmy w stanie ani oszukać ani wyłudzić czegokolwiek od siebie. Byliśmy naprawdę w złym stanie, zanim biali ludzie przybyli i nie wiem, jak to wytłumaczyć, jak byliśmy w stanie zarządzać tymi podstawowymi rzeczami, które (jak nam wpojono) są tak niezbędne do cywilizowanego społeczeństwa”.

Dawid Szeląg