Od czego tu zacząć, gdy wszystko już napisane i prawie wszystko odkryte. Czasami jednak człowiek musi. Gdy jednocześnie doświadcza się bardzo skrajnych emocji i przeżyć, od niesamowitego zachwytu cudami natury po całkowitą bezradność w obliczu ludzkiej nicości, to takie uzewnętrznienie się jest wręcz obowiązkiem. Będę zadowolony, gdy ta historia zainteresuje choćby jedną osobę. Tej właśnie osobie pragnę ją zadedykować.

Czyż nie jest tak, że przypadkowo poznanym ludziom, zawdzięczamy bardzo wiele? Tak też zdarzyło się w moim życiu. Nigdy nawet nie marzyłem o tym, że będę żeglował po Karaibach czy oglądał Mount Everest i wędrował po najpiękniejszych i najwyższych górach świata. Dzięki Antoniemu, człowiekowi prostolinijnemu i szczeremu, mojemu już nieżyjącemu przyjacielowi z Krakowa, doświadczyłem, jakich wrażeń dostarcza podróżowanie. Przez to uświadomiłem sobie również, ile jest fantastycznych miejsc i innych kultur, które warto zobaczyć i poznać oraz to, jak wiele muszę zmienić wokół siebie, by chociaż trochę dorównać ludziom, z którymi zacząłem podróżować.  Za to bardzo Ci dziękuję, Antoni.

Nepal, moje marzenie.”Podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku” – Konfucjusz.

Na początku kwietnia 2013 roku, zupełnym przypadkiem, obejrzałem w TV program o ludziach, którzy zmienili diametralnie swoje życie. Właśnie o takiej odmianie opowiadała Anka Chmielewska, założycielka Fundacji Światło dla Himalajów.  Postanowiłem, że do niej napiszę… i tak rozpoczęły się moje przygotowania do wyprawy w Himalaje Nepalu. W sierpniu wybrałem się do Warszawy do Klubu Podróżnika na imprezę charytatywną- tam poznałem Annę Czerwińską, zdobywczynię Korony Ziemi, czyli siedmiu najwyższych szczytów siedmiu kontynentów. Pani Ania była gościem honorowym. Opowiadała o swojej życiowej pasji tj. wyprawach i pięknie gór, a szczególnie Himalajów. Przed tym wystąpieniem rozmawiałem z nią kilkanaście minut o Nepalu. Po tym spotkaniu nabrałem pewności, że muszę zobaczyć ten kraj, znany tylko z opowieści i książek, wypożyczonych od kieleckiego antykwariusza również pasjonata gór, himalaisty, alpinisty, taternika i autora przewodników.  Pan Henryk Rączka był w Nepalu kilkanaście razy, i w jego ocenie, jest to perełka na mapie świata. Oczywiście nie ominęły mnie problemy związane z wyjazdem. Musiałem przygotować się kondycyjnie, zrobić  stosowne szczepienia w Zakładzie Medycyny Tropikalnej i zakupić niezbędny sprzęt i odzież. Do ostatniego dnia czekałem w niepewności, czy dostanę zgodę na urlop. Na szczęście wszystko się udało i 18 października siedziałem, z całą ekipą, w samolocie.

Najpierw była stolica Kataru. Tam mieliśmy zaplanowany nocleg w jednym z hoteli. Doha to betonowy raj na pustyni, jakże inne miasto od Kathmandu, stolicy Nepalu, gdzie wylądowaliśmy następnego dnia w nocy.

Obiad w slumsach, dzień pierwszy. Po śniadaniu przeciskamy się wąskimi ulicami Kathmandu, na których pełno trąbiących taksówek, riksz i wszelkiej maści handlarzy, zaczepiających wszystkich, inaczej wyglądających niż tubylcy. Na jednej z takich ulic podszedł do nas młody człowiek i zaproponował, że jak tylko zechcemy, to może być naszym przewodnikiem i pokaże nam najładniejsze miejsca tego miasta. Po chwili dołączył jeszcze jeden – później dowiemy się, że są braćmi. Przyjechali do Kathmandu z Indii, znali angielski i ogólnie byli bardzo sympatyczni, a przy tym doskonale zorientowani w historii wiekowych świątyń, klasztorów i pomników. Nawet zaprowadzili nas do jednej ze szkół przyklasztornych, do której wchodziło się niskimi drzwiami z dziedzińca. Dzieci rzuciły się na nas z wyciągniętymi rękami, jakby pierwszy raz widziały obcokrajowców. Gdy jednemu z nich dałem długopis, to mieliśmy poważne problemy z opuszczeniem sali lekcyjnej. I tak, po kilku godzinach zwiedzania najdziwniejszych i najbardziej tajemniczych zakątków Kathmandu, mój kolega Marek, zaproponował, że da naszym sympatycznym przewodnikom pieniądze, ale oni stanowczo odmówili. Dowiedzieliśmy się, że dla nich przyjmowanie pieniędzy jest uwłaczające, a wystarczającą formą zadośćuczynienia, będzie kupno żywności. W najbliższym sklepie spożywczym, a może raczej straganie, Marek kupił naszym nowo poznanym kolegom trzy duże puszki mleka Bebiko, dwa worki ryżu, jajka, soki i owoce razem za ponad 100 dolarów. Po przeciwnej stronie ulicy był sklep papierniczy, w którym zakupiliśmy zeszyty, kilka paczek ołówków i długopisów oraz książki do nauki języka angielskiego dla dzieci. Te rzeczy nasi znajomi mieli zanieść do szkoły przyklasztornej, w której byliśmy wcześniej. Za te prezenty zostaliśmy zaproszeni na obiad do ich „plastikowego domu”. Do największej buddyjskiej świątyni Bodnath dojechaliśmy rozpadającym się minibusem – po wyboistej drodze, w tumanach kurzu i spalin. Potem od świątyni ruszyliśmy pieszo. Szliśmy między jakimiś ruderami, zawalonymi stertami śmieci, aż wyszliśmy na łąki. Po przeciwnej stronie widoczny był wielki radar lotniska w Kathmandu, a przed nami stały dziesiątki prowizorycznych szałasów i namiotów, przykrytych jedynie od góry – kawałkami starej blachy, papy i resztkami plandek. Dokoła każdego z nich była brudna i śmierdząca woda, łaziły bezpańsko krowy, psy, kury … i biegały umorusane dzieci. Gdy przewodnicy wprowadzili nas do swojego namiotu, to ujrzeliśmy dwójkę małych dzieci i kobietę, która nakładała ryż na metalowe talerze z garnka, stojącego na kuchence gazowej, na ziemi tuż przy wejściu. Większą cześć namiotu zajmował podest z desek na kołkach, na którym w dzień spożywa się posiłki, a na noc rozkłada materace i pełni on rolę łóżka. Właściwe to nastąpiła konsternacja i zupełnie nie wiedzieliśmy, co dalej robić? Ja posłusznie zdjąłem buty i wszedłem na podest, na który wcześniej gospodyni położyła jakąś derkę albo coś w tym rodzaju. Potem dostałem talerz z ryżem, okropnie pikantną potrawkę z kurczaka w osobnej miseczce i dużą łyżkę, którą nieporadnie zacząłem nabierać ryż i z trudem go połykać, by zwyczajnie nie obrazić gospodarzy. Gdy zakończyliśmy, to nasze talerze zaraz zostały skrupulatnie wyczyszczone przez domowników z resztek ryżu i kurczaka. Żeby jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, poprosiliśmy gospodarza, aby oprowadził nas po całym „osiedlu”. Od razu podbiegły jakieś dzieci, jedno z martwicą skóry, ale wszystkie bardzo zadowolone, że ktoś je tu odwiedził. Totalnie nieświadome, iż dookoła jest niesamowity brud, leżą setki plastikowych butek, torebek po chipsach, psie i krowie odchody. Gdy wróciliśmy ponownie do namiotu, to gospodarz zapytał, czy zrobilibyśmy dla nich jeszcze jedną przysługę? Mianowicie, mieliśmy kupić zestaw do czyszczenia butów – taką skrzynkę z szufladami, w których były szczotki, pasty, narzędzia do naprawy butów i szewskie kowadło. I my ten zestaw dla nich kupiliśmy, a właściwie to kupił Marek, bo ja tylko skromnie do tego prezentu się dołożyłem. Ci ludzie z wdzięczności zaczęli przed nami klękać oraz prosić, żebyśmy przynajmniej pozwolili im wyczyścić nasze buty. Ja, wzruszony tą sytuacją, zdjąłem koraliki, które dostałem od żeglarza z Kanady i zawiązałem je na ręce gospodyni. Ta, mocno zaskoczona, zaczęła płakać i dziękować za wszystko, co dla nich zrobiliśmy. Co tu kryć, również się popłakałem. Nie wiem, jak zakończyłaby się ta wizyta, ale pewnie za chwilę, oddalibyśmy tym ludziom wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy przy sobie. Wracamy do hotelu zupełnie zszokowani. Później przez kilka dni nie mogłem dojść do siebie po tym, co tam przeżyłem. Jedynym pocieszeniem było to, iż ci ludzie, tak naprawdę, na nic się nie skarżyli, a wręcz przeciwnie ciągle powtarzali, że są w Nepalu szczęśliwi.

Mount Everest, dzień drugi. Wstaliśmy wcześnie, bo już o godzinie szóstej, czekała na nas taksówka z biura, w którym kupiliśmy bilety na przelot lokalnymi liniami wokół najwyższej góry świata. Pogoda była idealna na taką wycieczkę. Cóż napisać, jak tych wrażeń i niesamowitych emocji, nie można  opowiedzieć słowami. Gdy wysiadłem z samolotu nogi miałem, jak z waty, a na plecach gęsią skórkę. Nawet nie pytałem Kasi i Marka, jak im się podobało, bo też jakoś dziwnie milczeli. Pewnie z tych samych powodów, co ja? Od przewoźnika dostajemy imienne „certyfikaty”, że widzieliśmy Mount Everest i z lotniska jedziemy do Patan, by podziwiać Plac Królewski z wielowiekowi budowlami i świątyniami. To miasto jest na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zachowujemy się, jak inni turyści, robimy zdjęcia, kupujemy maski, noże oraz koraliki i wisiorki – oczywiście spotykamy turystów z Polski, ale są tu również Rosjanie, Niemcy i Amerykanie… jedna, wielka mieszanka. Przed powrotem do hotelu wchodzimy do restauracji, żeby coś zjeść, odsapnąć i napić się dobrej kawy.

Czekamy na Ewę, która wieczorem dociera do hotelu z trekkingu po Tybecie, a więc dzień trzeci. Ewa jest psychologiem, zajmuje się problemami uzależnień. W naszej ekipie są jeszcze dwie przedstawicielki polskiej służby zdrowia: Kinga z Bydgoszczy i Kasia z Krakowa. Tego dnia próbujemy nepalskich dań w pobliskiej restauracji, a wieczorem szykujemy się do wyjazdu do Kalikotu. Niestety, ale bez Marka, ponieważ musi wracać do Polski.

Wyjeżdżamy rano, dzień czwarty. Jedzie się całkiem przyjemnie. Jest prawie upalnie. Przy drogach wjazdowych do każdej miejscowości stoi pełno straganów i bud, w których przygotowuje się jakieś przekąski, sprzedaje wodę, napoje i owoce. Te przekąski wyglądają trochę dziwacznie i są raczej dla odważnych. Obok prowizorycznych chatek, które mijamy, pasą się zwierzęta domowe, rosną bananowce i inne, mnie nieznane, drzewa owoce. Na polach wielki ruch – trwa zbiórka ryżu. Co pewien czas zatrzymujemy się przy posterunkach wojskowych, by po pobieżnej kontroli, ruszać dalej.

Następny dzień.  Po obiedzie przesiadamy się do autobusu, wyprodukowanego chyba ze trzydzieści lat wcześniej w Indiach o swojsko brzmiącej nazwie „Tata”, który ma sparciałe opony, a za jego kierownicą siedzi jakiś szaleniec. Poruszamy się po serpentynach – kierowca ciągle trąbi, bo droga usłana jest zakrętami, zasłoniętymi skałami lub nasypami, ale tego akurat nie jestem pewny, bo tu trąbią wszyscy na wszystkich. W dole płynie duża rzeka, która z okien naszego „Taty”,  wygląda, jak mały strumyk. Cóż z tego, iż ta otchłań jest wyjątkowo piękna, jak wszyscy boją się, że zaraz do niej wypadniemy, więc bez przerwy ktoś upomina kierowcę, żeby zwolnił. Szczególne emocje są, gdy mijamy się z innym autobusem lub ciężarówką. Ponieważ w Nepalu obowiązuje ruch lewostronny, a te górskie drogi są bardzo wąskie, więc podczas mijania samochody praktycznie ocierają się o siebie, a koła pojazdu, który jedzie zewnętrznym pasem, przetaczają się po samej krawędzi urwiska.  Czasami warunki są tak trudne, że kierowcy muszą wykazać się niezwykłymi umiejętnościami, by minąć się powolutku – dosłownie centymetr po centymetrze. I tak, mniej lub bardziej poblednięci, jedziemy przez prawie cały dzień.

Kolejne dni. Dojeżdżamy do końca drogi, której ostatnie kilometry są prawdziwym koszmarem. To naprawdę cud, że nasz stary autobus nie rozsypał się na wertepach lub nie spadł w przepaść. Od razu wyruszamy w góry, przechodzimy na drugą stronę rzeki przez most wiszący i idziemy pomiędzy wiejskimi zabudowaniami. W większości są to jakieś prowizoryczne sklepiki. Po około trzech godzinach marszu, przy małym wodospadzie, skręcamy w lewo i idziemy ostro w górę. Później jest coraz trudniej, poruszamy się po bardzo wąskich szlakach, pod nami strome urwiska, a w dole widać rzekę i co jakiś czas zabudowania, otoczone tarasowymi poletkami ryżowymi, na których pracują ludzie. Wokół cudownie piękne krajobrazy: potężne głazy leżą porozrzucane niczym małe piłeczki, malownicze i fikuśnie uformowane w stromych skałach szlaki i podejścia, przyprawiają o zawrót głowy. Wszędzie, gdzie wypływa jakaś woda, rosną intensywnie zielone drzewa i krzewy. Może wydaje się to dziwne, ale takie ogromne głazy, widziałem już w Ameryce Środkowej na wyspie Gorda. Sposób ułożenia i ta wielkość, wskazuje na tego samego „sprawcę”.  Jest jednak coś, co bardzo drażni. To są śmieci: plastikowe torebki oraz mnóstwo takich małych saszetek po jakimś słodkim proszku, który można kupić w każdym przydrożnym sklepiku. Widać, że zdobycze cywilizacji zachodniej powoli docierają do najbardziej niedostępnych zakątków Nepalu. Nawet na obskurnych sklepikach, które mijaliśmy, wiszą jedynie, równie obskurne, reklamy dwóch światowych producentów napojów gazowanych. Przewodnik zapewniał nas, że tę trasę pokonamy w ciągu sześciu godzin, a tu zaczyna robić się ciemno – na szczęście docieramy do jakiś zabudowań, w których mieszka czteroosobowa rodzina. Ich chatka stoi dosłownie nad urwiskiem, zbudowana jest z kamieni i gliny, i pokryta słomą ryżową. Po skromniej kolacji, zjedzonej w towarzystwie dwójki sympatycznych dzieci, idziemy spać. Ja i Ewa kładziemy się na deskach przed domkiem, a reszta ekipy wchodzi na strych. Chyba nawet nie zdążyliśmy zasnąć, gdy nagle zrobiło się bardzo zimno, zerwał się wiatr, a dookoła zaczęły okropnie wyć jakieś szakale. Szybko włazimy na strych, na którym pełno pajęczyn z wielkimi pająkami, ale tylko Kasia, Kinga i Agnieszka śpią pod moskitierą – pewnie zapamiętały ostrzeżenie przewodnika, że niektóre z nich są jadowite? Wstajemy wcześnie, bo jakoś na tym strychu nie dało się dłużej poleżeć. Ewa robi wszystkim pyszną kawkę, i gdy się nią delektujemy, to pytam ją – jako psychologa, czy aby jestem normalny, że tułam się po tej dziczy? Ech…, dobrze, że przezornie, wziąłem z Polski pakowane hermetycznie kabanosy, kiełbasę „Żywiecką” i „ Gulasz angielski”, a przed wyjazdem z Kathmandu, zakupiłem kilka bagietek i dwa chleby, więc mamy również coś na śniadanie. Naprawiamy jeszcze buty Kingi, bo nie wytrzymały wspinaczki i prawie się rozpadły, i ruszamy do wioski, której zabudowania widoczne są na następnym wzgórzu. To jakieś dwie godziny marszu – tak przynajmniej twierdzi nasz przewodnik.  Zatrzymujemy się w szkole z boiskiem ogrodzonym wysoką siatką, które już po kilkunastu minutach, wypełnia się ciekawskimi. Ewa, Kasia i Kinga organizują w jednej z sal izbę przyjęć, przed którą ustawia się długa kolejka chorych, głównie są to kobiety. Za trzy tygodnie będą tu wybory, więc przy tej okazji, pojawiają się również osoby, które prowadzą kampanię wyborczą. Po południu zaczyna się robić niewesoło, dochodzi do sprzeczek między kandydatami, więc musimy ruszać dalej. Przewodnik informuje nas, że docelowa wioska jest bardzo blisko – o tuż, tuż za następnym wzgórzem. Ponieważ ciągle nie widać naszego celu, więc zaczynamy się naprawdę denerwować, zwłaszcza iż robi się szarówka. Gdy w końcu zatrzymujemy się, to jest już zupełnie ciemno i wszyscy są wykończeni.  Będziemy nocować w największym domu we wsi, ale wcześniej zostajemy zaproszeni na kolację. Siadamy po przeciwnych stronach izby na matach, ułożonych na klepisku. Po mojej prawej ręce jest palenisko, przy którym siedzi gospodyni i podaje nam Dal Bhat – ryż z zupą z soczewicy, pity i smażone na głębokim oleju okrągłe ciastka, podobne do naszych obwarzanków. Niestety, nie wiem, jak się nazywają. Atmosfera robi się coraz lepsza, więc przynoszę naszym gospodarzom prezent: tarkę do ziemniaków i reklamówkę przypraw, które zabrałem z Polski, bo przecież miałem gotować dla lekarzy wolontariuszy, ale jak do tej pory nie było okazji. Chociaż byłem bardzo zmęczony, postanowiłem, że jeszcze nauczę ich, jak robi się placki ziemniaczane. Poprosiłem naszego przewodnika, aby załatwił ziemniaki, jajko, sól i mąkę. Gdy miałem już wszystkie składniki, zrobiłem pokaz, jak należy przygotować ciasto na placki. Następnie zamieniłem się miejscami z gospodynią domu i zacząłem je smażyć na wykutej ręcznie patelni. Pod patelnią paliły się trzy grube gałęzie, które co jakiś czas podsuwałem do środka paleniska. Usmażone placki wykładałem na duży talerz, a Ewa dzieliła je na mniejsze kawałki, posypywała grubym cukrem lub solą i częstowała wszystkich naokoło. Nagle cała izba wypełniła się dziećmi, wioskową starszyzną i oczywiście dymem z paleniska. Wszyscy chcieli spróbować placków i zobaczyć, co tu się dzieje? Okazało się, że tarka do ziemniaków, to zupełnie nieznane tam narzędzie kuchenne. Gdy ostatni kawałek zniknął z talerza, wszyscy zaczęli bić brawo. Czułem się po prostu świetnie. Po dniu pełnym wrażeń zasypiamy, jak kłody.

Od rana spaceruję wśród zabudowań, a każdy spotkany mieszkaniec wioski, wita się ze mną z niezwykłą serdecznością. „Namaste” to coś więcej niż nasze „dzień dobry”. Od razu zauważyłem, że wszyscy wychodzą ze swoich domków i myją zęby. Nie wiem, kto ich tego nauczył, ale jest to co najmniej dziwne? Po takiej toalecie trzeba najpierw nakarmić zwierzęta, a potem można napić się herbaty z masalą i zjeść pierwszy posiłek. Niemal przy każdym budynku gospodarczym stoi gruby pal, na którego wierzchołku, suszą się kolby kukurydzy, ułożone prawie artystycznie, przypominają kształtem ogromną szyszkę. Tu życiem jest ciężka praca oparta na wielkim poczuciu wspólnoty, bez której pewnie ciężko byłby przetrwać w pojedynkę. I jest jeszcze coś bardzo wspaniałego; ludowa tradycja i religijność, które określają najlepsze wartości i życiowe prawdy, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Bez tego, ci ludzie, nie mieliby również tożsamości, jakże innej niż nasza. Zmiany ustrojowe, które nastąpiły w 2008 roku i mocna ingerencja innych cywilizacji w tą tożsamość zapewne nie przyniosą nic dobrego. Tam, w tych wydawać się może biednych wioskach, nie ma jeszcze podziału na lepszych i gorszych, sprytnych i mniej zaradnych, sławnych i mniej sławnych. Bezdyskusyjnie, to życie ma swój klimat i urok, chociaż niektóre zasady i zwyczaje mogą nas szokować.

Czas powrotów jest najgorszy. Jeszcze tylko ostatnie porady, których udzielają lekarze, rozdajemy odzież i opuszczamy wioskę, schodząc w dół. Gdy jesteśmy już niżej, to idziemy ścieżkami między tarasowymi polami ryżowymi, na których są tylko ścierniska, bo akurat jest po żniwach. Wszystko zostało dokładnie zżęte sierpami i wyniesione na plecach do góry, do zabudowań gospodarczych. Później kierujemy się w stronę rzeki, do której docieramy po dwóch godzinach marszu. Pogoda jest idealna, a właściwe to jest upał, więc co chwilę napełniamy nasze bidony wodą z malutkich wodospadów lub ujęć wodnych, do których woda doprowadzana jest zwykłymi wężami od źródeł ponad szlakiem. Tu też widoki zapierają dech w piersiach, bo jest prawie bajkowo. Idziemy wąskimi ścieżkami wzdłuż półek skalnych – to w górę, to znów w dół po prowizorycznie ułożonych schodach z płaskich kamieni. Co jakiś czas musimy przepuścić stado kóz lub prowadzone przez poganiaczy karawany osiołków, które na grzbietach niosą worki z ryżem. To wszystko jest, jak z minionej epoki – piękne i zarazem bardzo proste. Nie zmieniamy tempa marszu, ale robimy małe postoje, żeby odsapnąć, bo jest naprawdę gorąco. Do naszego autobusu docieramy dopiero po zmroku. Nikt jednak nie narzeka, że jest zmęczony, przeciwnie, wszyscy opowiadają o tym, że miło i lekko się wędrowało. Po około dwóch godzinach jazdy robimy postój na nocleg. Akurat, jak na tamte warunki, znajdujemy całkiem przyzwoity domek. Na jego tarasie jemy skromną kolację i długo rozmawiamy, i  żartujemy, a jest z czego. A choćby z tego, że były takie chwile, iż niektórych już  zupełnie nie obchodziło, czy zginą rozszarpani przez watahę „nepalskich wilków”, czy spokojnie zasną,  po ukąszeniu przez jadowitego pająka. Kolejną noc spędzamy w prawdziwym hotelu, więc nareszcie można się wykąpać i naładować baterie telefonów, by wysłać wiadomości najbliższym, że jesteśmy cali i zdrowi. Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, wyruszamy do Pokhary. Po drodze odwozimy Ewę i naszego przewodnika na lotnisko.

Pokhara, kilka dni sielanki. To miasto leży u podnóży Annapurny i jest zupełnie inne architektonicznie niż stolica. Już pierwszego dnia odkrywamy tu miłe kafejki i restauracje, a jedzenie jest naprawdę tanie, i co najważniejsze, bardzo dobre, więc codziennie robimy sobie prawdziwą ucztę. Przy okazji podpytuję kelnerów o przepisy na niektóre dania. Wybornie smakują nam zupy z kukurydzy, szpinaku i pieczarek, kurczaka i pieczarek. Po powrocie do Polski na pewno znajdą uznanie u moich przyjaciół i znajomych. Dziewczyny ogarnął szał zakupów, a ja im dzielnie towarzyszę. Oczywiście też kupuję, korzystam przy tym z niezwykłych umiejętności targowania się, które posiada Kasia. Najbardziej zadowolony jestem z rzeźby – zauważyłem ją w kącie sklepu z ciuchami i od razu dobiłem targu ze sprzedawcą. Tu naprawdę można znaleźć fantastyczne i bardzo oryginalne rzeczy: szale, chusty, takie śmieszne czapki i bluzy, torby ze skóry jaka, wisiorki, obrazy i obrazki, rzeźby, figurki, maski oraz każdy rodzaj białej broni. Okazuje się, że kupujemy prezenty po drodze na śniadanie, obiad, kolację lub na spacer nad jezioro. Po dwóch dniach jesteśmy po imieniu z wszystkimi właścicielami butików w pobliżu naszego hotelu. Gdy zbieramy się do wyjazdu do Kathmandu, to niektórzy mają poważne problemy z zapakowaniem tego, co zostało przez nich zakupione.

Powrót do stolicy, ostatnie trzy dni. Jesteśmy znów w hotelu w Kathmandu. Niedaleko jest jedyna w tym mieście piekarnia, więc codziennie rano zasuwam po świeżutkie bagietki, a do nich serki śmietankowe, pomidory, dżem i aromatyczny miód – nareszcie coś odmiennego od ryżu z ziołami – prawie jak w Polsce. Po śniadaniu chodzimy na kawę i ciasto. Odwiedzamy również Dom Dziecka, który prowadzi znajomy Ani, zostawiamy tam lekarstwa i ubrania dziecięce. Następnego dnia dziewczyny udają się do Domu Samotnej Matki, a ja jadę rikszą na główną pocztę po znaczki do kartek. Ot taka przypadłość, z której nie wyleczył mnie Internet. Po obiedzie robimy długie spacery, połączone z zakupami nepalskich przypraw kuchennych i herbat. Przy tych targowiskach są tłumy ludzi – miejscowych i turystów – dokoła panuje ogromna wrzawa, czuć zapach suszonych ryb, przypraw, owoców i palonych kadzidełek. Między tym mrowiem przeciskają się skutery i motocykle – wszyscy trąbią lub krzyczą. Na dodatek teraz Nepalczycy mają święto, więc co jakiś czas przechodzi roztańczony i rozśpiewany korowód, którego uczestnicy, z dużą ekspresją, wyrażają swoją radość. Ta radość: śpiewy, muzyka i tańce trwają prawie całą noc. Przed domami i sklepikami ułożone są różnego rodzaju kompozycje z kwiatów i kolorowego proszku. Aż żal bierze, że wkrótce trzeba będzie stąd wyjeżdżać.

Nepal to kraj wielkich kontrastów. Z jednej strony mamy fantastyczne krajobrazy i niezwykłą życzliwość jego mieszkańców, a z drugiej ogromną biedę i cały ten chłam i tandetę, wdzierającą się do najbardziej dziewiczych miejsc. W rzece, która przepływa przez Katmandu, leżą tysiące plastikowych butelek i torebek, a jej woda jest już prawie czarna, chociaż nie ma tu żadnego przemysłu. Oprócz nieczystości i ubóstwa widać także świat brudnych interesów. W każdej uliczce, gdzie jest jakiś hotel, cały czas kręcą się ludzie, którzy oferują, bez specjalnego kamuflażu, każdy rodzaj używek i każdy rodzaj prostytucji. Tu ludzie chwytają się wszystkiego, by nie chodzić głodnym i mieć jakieś miejsce do spania. Nasi znajomi ze slumsów mówili nam, że są szczęśliwi, gdy zarobią 20 dolarów miesięcznie.

Ostatni dzień. Opuszczamy Hotel Red Planet z grubą kratą przy głównym wejściu, zamykaną na noc. Żegnamy się z gospodarzem i dziękujemy za gościnę. Wracamy przez Katar. Gdy rozstajemy się na lotnisku w Warszawie, to naprawdę wszystkim jest bardzo smutno, że ta przygoda już się zakończyła.

Czy warto było? Tak, zdecydowanie. Na pewno jest to najciekawszy przyrodniczo kraj na świecie, szczególnie polecam go osobom, które kochają góry – pozostałym zresztą też. Rodzaj przeżyć i doświadczeń tam zdobytych pozwala nabrać wielkiego dystansu do wszystkiego, co zbyt mocno absorbowało nasze życie przed wyjazdem. Potęga i majestat tych gór uczy przede wszystkim wielkiej pokory, solidarności i szacunku dla innych. Takiej lekcji życia nie przerobi się chyba nigdzie indziej.

Dziękuję za wspólną wyprawę: Ani Chmielewskiej, Justynie Chmielewskiej i Agnieszce Boguckiej z Fundacji Światło dla Himalajów, lekarzom: Ewie Rudzkiej-Jasińskiej, Kasi Sowie-Popek i Kindze Karkosik oraz Markowi Jasińskiemu – właścicielowi www.akcjaserca.pl.