Bez niego nie byłoby tych opowieści. Jego przepis na życie był bardzo prosty: ciężko i uczciwie pracować w zgodzie z naturalnym porządkiem i potrzebą człowieka. To również coś nadzwyczajnego, rodzaj fenomenu, że tak właśnie chciał żyć lub taka droga została mu wyznaczona. Jedno i drugie było w pełnej harmonii. Proste życie jako szczególna nagroda, a jednocześnie łaska. Uważam, że ten, kto ustanowił naturalny porządek, a w nim rodzaj ludzki, może czasami coś zmienić lub kogoś wyróżnić, dając mu talenty. Aby te talenty nie zostały zmarnowane zawsze daje je właściwemu człowiekowi. Jedni będą to postrzegać w kategoriach czegoś niezwykłego, a inni jako przypadek. Dla tych pierwszych, również dla mnie, ciężka praca jest najpiękniejszą modlitwą, dzięki której stajemy się lepsi i szczęśliwsi. Z pewnością Tata należał do osób, które dobrze wykorzystały swój talent. Całym swoim pracowitym życiem, udowodnił, że „nie można odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko przez bezinteresowny dar z siebie samego”.

Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest; nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi.
Jan Paweł II

Jest jeszcze jeden bardzo ważny powód, dla którego zasługuje na szczególne uznanie. Wszystko, za co się brał, wykonywał z wielką pasją i oddaniem. A był pszczelarzem, krawcem, hodowcą koni, znakomitym masarzem, mistrzem gry w warcaby, a nawet prowadził własny sklep w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Kiedy uznał, że powinien mieć elegancki garnitur, a takowego nigdzie nie można było kupić, to ukończył szkołę krawiecką u przedwojennego mistrza w Kielcach – niestety, nie pamiętam jego nazwiska. Potem zakupił – za niebotyczne wówczas pieniądze, najnowszą maszynę do szycia i od tej pory szył garnitury, jesionki, koszule i czapki dla siebie oraz wszystkim, którzy poprosili go o przygotowanie takiej garderoby. Taki właśnie ręcznie skrojony garnitur uszył mi na bal studniówkowy i egzamin maturalny. Kolejną jego pasją było masarstwo. Mimo że taka działalność była wtedy nielegalna, to mój Tata sztukę wykonywania wędlin, doprowadził do perfekcji. Jego wyroby cieszyły się wielkim uznaniem, a chętni przyjeżdżali nieraz z bardzo odległych miejscowości. Bywało, że niewiele zostawało dla nas, ponieważ Tata zawsze dzielił się z wszystkimi, nie licząc nigdy na specjalne zyski.

Jeśli zaczniesz coś robić, przekonasz się, jak mało jest porządnych i uczciwych ludzi.
Anton Czechow

Kiedy obserwuję, jak obecnie jest mało człowieka wśród ludzi oraz to, iż bezinteresowność stała się towarem luksusowym, na który mogą pozwolić sobie tylko nieliczni, to czuję się wyjątkowo, że miałem takiego Tatę, który to wszystko dawał innym – prawie na własne zatracenie. Szczerość oraz życie w prawdzie, by mieć czyste sumienie, uznawał za jedyną drogę do tego, aby zostać dobrym człowiekiem. Nigdy też nie robił niczego z pobudek, z których mógłby się później wstydzić. Mam nadzieję, że ten dobry duch udzieli się wszystkim, którzy przeczytają to krótkie opowiadanie o moim Tacie.

Dzieciństwo nie było łatwe. Wojna i strach przed najgorszym. Głód, choroby oraz żniwo śmierci dookoła, szczególnie kiedy wkroczyła Armia Radziecka. Obok jego rodzinnego domu Rosjanie zorganizowali szpital polowy i Tata wraz ze swoimi rówieśnikami musiał kopać doły pod tymczasowe mogiły dla zmarłych żołnierzy, którym nie udało się uratować życia. Ogrom zabitych i rannych był zupełnie niezrozumiały dla kilkunastoletniego chłopca. Po wojnie dokonano ekshumacji, ale zrobiono to tak niestarannie, że podczas prac polowych czy przygotowywaniu fundamentów pod budowę szkoły, odkopywano ludzkie kości. Z opowieści Taty wiem, że w tym czasie, szczególnie w letnie wieczory, znad ziemi ulatywały małe ogniki, które w jego wyobrażeniu były duszami żołnierzy unoszącymi się do nieba. Później dowiedziałem się, że prawdopodobnie był to fosfor z kości, który w wyniku ich rozkładu wydostawał się z piaszczystej ziemi i świecił. Te pojedyncze kości zostały złożone w przydrożnej mogile, gdzie co roku w Dniu Wszystkich Świętych, po powrocie z cmentarza, biegliśmy, aby zapalić znicze. Tak sobie życzył Tata.

Kiedy Rosjanie wkraczali do sąsiednich miejscowości, to dziadek, w obawie przed tym, że zarekwirują mu konie i wóz, zaczął po zmierzchu  odkręcać od niego koła, aby wyglądał na zepsuty. Przy demontażu wozu pomagał mu wujek Felek. Niestety, Rosjanie obserwowali ich z pobliskiego zagajnika. Za ten sabotaż pobili dziadka do nieprzytomności. Później przez kilka tygodni stacjonowali w jego gospodarstwie. Na podwórku palili ogniska i jedli posiłki. W rodzinnym domu Taty mieszkał również jego stryj, który był bardzo utalentowanym człowiekiem. Przed wojną, zazwyczaj podczas pasania krów, wykonywał prowizorycznymi narzędziami i zwykłym scyzorykiem swoje prace – najczęściej o tematyce religijnej. Większość z tych rzeźb została spalona przez stacjonujących żołnierzy, ponieważ nie chciało się im chodzić do pobliskiego lasu po drewno. Na szczęście kilka z nich ocalało i dzięki temu mogłem się przekonać, jak niezwykłym artystą był stryj mojego Taty.

W tych ponurych czasach zdarzały się również śmieszne historie. Zmienić coś tragicznego w komedię potrafią tylko ludzie pogodni. Ponieważ wszystko to, co tylko nadawało się do zjedzenia zostało zjedzone przez stacjonujące wojsko, więc Tata z wujkiem Felkiem i wujkiem Władkiem, wpadli na pomysł, że upolują coś w lesie. Zastawiali wnyki i co jakiś czas sprawdzali, czy coś się w nie załapało. Zawiedzeni brakiem zwierzyny w swoich pułapkach, postanowili zrobić babci psikusa. Do płachty, która miała służyć do transportu zdobyczy, wrzucili duży kamień, leżący przy drodze na skraju lasu. Babcia od razu zauważyła przez okno, wychodzące na drogę na gościniec, że wreszcie będzie coś do jedzenia. Zanim chłopcy doszli do domu, to babcia zdążyła nastawić duży gar z wodą. Jakież było jej rozczarowanie, kiedy z płachty na podłogę w kuchni wturlał się ogromny kamień. Po chwili wszyscy zaczęli pokładać się ze śmiechu oraz dworować z babci, co też potrafi z tego kamienia ugotować. Inne zabawy polegały na nocnym zdejmowaniu i wynoszeniu bram i furtek lub przebieraniu się za diabłów i straszeniu dziewczyn.

Po wojnie doświadczył jeszcze wielu okropności. Poniekąd te wszystkie przykrości spotkały go dlatego, że zawsze był szczerym i prawym człowiekiem. Wydaje się to bardzo niesprawiedliwe i nieludzkie, ale taki był wówczas system, w którym zaczynał dorosłe życie. Toteż nigdy tego systemu nie zaakceptował i zawsze przeciwko niemu się buntował. W 1947 roku został wezwany na komisję wojskową, gdzie otrzymał ankietę, w której nieroztropnie wpisał, że ma stryja w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Dodatkowo został uznany za syna kułaka, ponieważ dziadek przed wojną posiadał duże gospodarstwo i hodował konie. To wystarczyło nowej władzy, aby zakwalifikować go jako wroga narodu, za co trafił do obozu pracy na Śląsku. Został zwolniony dopiero po śmierci Stalina wiosną 1953 roku. Niewolnicza praca i bestialskie traktowanie osadzonych to trauma, z której nigdy się nie wyleczył.

Jest wydarzenie z mojego dzieciństwa, które pamiętam prawie w szczegółach. Zimą 1978/79 roku, a była to zima stulecia, brałem udział w olimpiadzie matematycznej w Łagowie. Jan Wędykier był niezwykłym nauczycielem, Spośród swoich wychowanków, umiejętnie selekcjonował i przygotowywał najbardziej zdolnych uczniów. Nasza szkoła nigdy nie dawała rywalom złudzeń, kto wiedzie prym w rozwiązywaniu zadań. Taki był również finał tej olimpiady, na którą zawiózł nas mój Tata saniami, zaprzężonymi w parę karych koni – bliźniaków. Sanie zrobił pan Pióro – stolarz, o którym wspominam w opowiadaniu o prof. Wincentym Kućmie. Za zwycięstwo otrzymałem książkę Edmunda de Amicis pt. „Od Apeninów po Andy”. Jest to wzruszająca opowieść o trzynastoletnim chłopcu, wówczas moim rówieśniku, który wybiera się z Włoch do Ameryki Południowej, aby odnaleźć swoją mamę. Akurat byłem po jej lekturze i pamiętam doskonale, jak kilka dni później wracałem z rodzicami od dziadków z miejscowości Łagowica. Była już noc, na szczęście bardzo gwiaździsta, chociaż mroźna. Siedziałem z tyłu sań, przykryty po czubek nosa kocem i grubym kożuchem. Przy drodze prowadzącej do miejscowości Wola Jastrzębska znajduje się wielka góra z wyrobiskiem u jej podnóża. Kiedy ją mijaliśmy, wyobraziłem sobie, że to są takie Andy z książki, którą niedawno przeczytałem. Przez chwilę zastanowiłem się, jak tam żyją ludzie? Jak śpią, skoro jest tak zimno? Ciszę, w której kłębiły się moje rozmyślania, zakłócał jedynie dźwięk mosiężnego dzwoneczka, który Tata przypiął do uprzęży konikowi ciągnącemu sanie. Dziś, po prawie czterdziestu latach od tego epizodu, mam wielkie marzenie, aby wybrać się do Ekwadoru i zobaczyć Andy, by znaleźć odpowiedzi na pytania, które zaprzątały wtedy moją głowę. Wówczas nawet w najśmielszych marzeniach nie myślałem o  podróżach, dlatego  wierzę, iż ta wyprawa została mi wyznaczona.

„Mój syn nie musi być najlepszy wystarczy, że będzie dobrym człowiekiem”. To najważniejsza lekcja, jaką otrzymałem od mojego Taty. Nie wiem, kto jest autorem tych słów, ale zawierają one całą prawdę o naszym dorastaniu i pojmowaniu tego, co staje się najistotniejsze: „Do dwudziestego roku życia pragnąłem wolności, do czterdziestki szukałem porządku, by po czterdziestce zrozumieć, że wolność to porządek”. Ten porządek to również porządek miłości, zawarty w czwartym przykazaniu Dekalogu. Dla tych, którzy wierzą, iż ten porządek został ustanowiony przez Boga jest oczywiste, że oczekuje On, abyśmy czcili naszych rodziców za to, iż dali nam życie i nauczyli nas miłości do Niego i naszych bliźnich. Ten naturalny porządek i pracowitość można odnaleźć u pszczół, które były największą pasją mojego Taty. Zawsze podziwiał ich zbiorową inteligencję, wewnętrzną organizację, pracowitość  oraz poświęcenie. W pasiece, którą pielęgnował z największym oddaniem, czuł się najlepiej. Wiedział, że bez pszczół ludzie by nie przeżyli. Był przekonany, że dobra rodzina powinna wyglądać podobnie jak pszczela rodzina.

Świat jest tak piękny, tak pełen miłości i moralnej głębi, że nie ma sensu oszukiwać się ładnymi historyjkami, na których poparcie mamy niewiele dowodów. Wydaje mi się, że o wiele lepiej spojrzeć Śmierci w oczy i każdego dnia odczuwać wdzięczność za te krótkie, lecz wspaniałe chwile dawane przez życie.
Carl Sagan

W 1999 roku zostałem ojcem. Kiedy mój syn, Paweł miał kilka lat bardzo lubił, gdy na dobranoc opowiadałem mu swoje historie z dzieciństwa. Trzymał mnie wtedy malutkimi paluszkami za łokieć i słuchał nawet po kilka razy tej samej opowieści, dopóki nie usnął. Była to historia o tym, jak z Tatą chodziłem w Wigilię Bożego Narodzenia na „Pasterki”. Moim zadaniem było przygotowanie latarki, zasilanej płaską baterią oraz wypastowanie i wypolerowanie butów – moich i Taty. Bardzo lubiłem to robić. A później szliśmy razem trzy kilometry polnymi ścieżkami do kościoła św. Doroty w miejscowości Zbelutka. Po drodze były opowieści o życiu, innych ludziach i o tym, aby zawsze być odpowiedzialnym, by nikogo przez to nie skrzywdzić. Miałem wrażenie, że w tę najważniejszą noc w roku, to nawet śnieg wyjątkowo skrzypiał pod butami, jakby do nas mówił. Ojciec i Syn jak pasterze zmierzający do Betlejem, by w modlitwie oczekiwać narodzin Pana. Gdy kończyłem swoją opowieść, a Pawła nie zmorzył sen, to z takim samym zaciekawieniem, prosił: „Tato, opowiedz mi jeszcze raz swoją historię z dzieciństwa!”.

Zdjęcia wykonał wujek Janek – tata Zbyszka.